BLIŻEJ POLSKIEJ KSIĄŻKI
Ewę Berberyusz starsi czytelnicy znają ją z lektury „Forum”, „Dookoła Świata”, warszawskiej „Kultury”. Później przez dwanaście lat mogli czytać jej artykuły w „Tygodniku Powszechnym”. Pisała do paryskiej „Kultury” Jerzego Giedroycia, a w stanie wojennym była aktywna w prasie drugiego obiegu. Jej artykuły były zawsze drapieżne, oszczędne, ale celne w środkach wyrazu, jasne w osądach.
Ta dziennikarka, urodzona w 1929 roku, swoją pierwszą książkę wydała w roku 2006. „Książkę tę napisałam nie tylko dla wnuków biologicznych, ale również dla wnuków w dziennikarstwie. Moi znakomici koledzy (bo chodzi mi o najlepszych), doskonale wykształceni, znający historię i literaturę, nie mówiąc o bieżącej polityce, krajowej i zagranicznej, ta crème de crème naszego zawodu, zaskakują nierzadko ignorancją w dziedzinie obyczajów i mentalności społeczeństwa nieodległych przecież czasów.
W tej dziedzinie popełniają szkolne błędy; kiksy, które przy ich biegłej znajomości ogólnych zjawisk wprawiają mnie w zdumienie” – pisze we wstępie do Mojej teczki, wydanej przez Wydawnictwo „Iskry” w 2006 roku. I chociaż adresata definiuje bardzo konkretnie, to śmiało możemy powiedzieć, że wszyscy jesteśmy jej „wnukami”, którym książka ta jest potrzebna.
Ewa Barberyusz nie ukrywa też, że bezpośrednim impulsem do jej napisania była uzyskana od znajomych wiadomość, że jej nazwisko znalazło się na „liście Wildsteina”. Uznając za „despekt zaglądanie do tej bezmyślnej, krzywdzącej, a przede wszystkim niemerytorycznej akcji teczkowej”, dziennikarka sama stworzyła swoją „teczkę” – opowiedziała swoje życie w sposób pełny, prosty i rzeczowy. W tej spowiedzi z własnego życia językowy warsztat obiektywnej rasowej dziennikarki został wzbogacony o elementy liryczne. W rezultacie otrzymaliśmy książkę, w której rygorystyczny realizm spotyka się z emocjonalnością, ale nie z egzaltacją czy czułostkowością, tak niestety częstą w prozie wspomnieniowej.
W Mojej teczce autorka wraca do czasów przedwojennych, opisuje rodzinę swych rodziców, wywodzących się jak większość polskiej inteligencji ze zubożałej szlachty. Pisze o swych dziadkach i rodzicach, o panujących w domu stosunkach, o ciotkach, wujkach i stryjkach, pisze o nich tak, jak ich widziała i poznała wówczas ona, dziecko ponure „/…/ Z wieczną bromblą na buzi, jak z poznańska mówiła matka”.
Pisze o własnym postrzeganiu wybuchu wojny, powstania warszawskiego, kiedy to niejednokrotnie otarła się o zbrodnię, o trudzie pierwszych powojennych lat, pierwszych procesach ujawniających się akowców, o edukacji w przyjaznym klasztorze niepokalanek w Szymanowie. O różnych zajęciach, jakich się imała po opuszczeniu szkoły klasztornej, o swej pracy, o ludziach, których wówczas spotykała, o studiach i profesorach., o „Solidarności”, o ludziach znanych, z którymi spotkała się w swej pracy dziennikarskiej.
Pisze o swym życiu osobistym, o swych mężach, synach, synowych i wnukach. Pisze o sprawach ważnych i błahych, ale charakteryzujących zarówno czasy, jak i przede wszystkim ludzi. Zajmuje jasne stanowisko wobec lustracji, opartej na wiedzy zgromadzonej przez ubeków.
W stosunku do siebie, ale także w stosunku do najbliższych nie stosuje taryfy ulgowej, z wręcz okrutną szczerością mówi o własnych potknięciach i błędach, by w końcu wyznać: „Mam na sumieniu sporo win, ale z teczkowego zakresu – żadnej”. Okrutna wobec siebie surowo ocenia innych, w tym także tych, z którymi było jej po drodze – np. Lecha Wałęsę czy Hannę Suchocką.
W rezultacie tej odautorskiej spowiedzi otrzymaliśmy świetną, z pasją napisaną książkę, która w pierwotnych zamierzeniach autorki miała być przede wszystkim rozliczeniem się ze sobą, ale obiektywnie nabrała wartości historycznych.
Danuta Meyza-Marušiak