Andrzej Rosiewicz: „Powinienem być traktowany…

jak polski Fred Astaire“

 WYWIAD MIESIĄCA 

Piosenkarz, tancerz, kompozytor, gitarzysta, a także choreograf. W latach siedemdziesiątych i na początku lat osiemdziesiątych jeden z najpopularniejszych polskich piosenkarzy i artystów estradowych. Dzięki poczuciu humoru, mającym odzwierciedlenie w tekstach jego piosenek, z powodzeniem bawił publiczność na festiwalach i koncertach.

Jego największe przeboje to m.in. Czterdziestolatek, Najwięcej witaminy, Zenek blues, Czy lubi pani cza-czę czy Chłopcy radarowcy. Karierę estradową rozpoczął jeszcze w dzieciństwie, w 1953 r. w zespole pieśni i tańca „Dzieci Warszawy“. W okresie studiów, w latach 60. występował w warszawskich klubach jazzowych i restauracjach. Związany był z zespołem „Pesymiści”, formacją jazzową „Old Timers” i „Asocjacją Hagaw”. W latach 70. występował na Jazz Jamboree. Występował także na licznych festiwalach w Opolu i Sopocie. Po 1978 r. poświęcił się karierze solowej. Na początku lat 90. próbował powrócić na scenę muzyczną, tworząc utwory w gatunku disco polo.

Obecnie Andrzej Rosiewicz związany jest z Radiem „Maryja”, dla którego tworzy piosenki satyryczne, odtwarzane często w trakcie audycji „Rozmowy niedokończone”, komentujące scenę polityczną. Współpracuje też z PiS, dla którego skomponował i wykonał na jego zjeździe kilka nowych piosenek, chwalących rządy tejże partii („Tylko Prawo i Sprawiedliwość“, „Wystarczą cztery Ziobra i Polska będzie dobra“). Podczas wizyty artysty w Wiedniu udało mi się z nim spotkać w przededniu jego koncertu dla austriackiej Polonii.

 

Festiwal Polskiej Piosenki w Opolu stał się dla Pana bramą wejściową na polską scenę muzyczną…

Spędziłem pół życia w Opolu, a pół w Sopocie. Zabłysnąłem w Opolu, występując z „Asocjacją Hagaw” z piosenką Samba wanna blues. Według wcześniejszych ustaleń mieliśmy wystąpić na bocznej, mniejszej scenie, ale podczas prób zobaczyła nas Olga Lipińska, która zdecydowała o tym, że przeniesiono nas na scenę główną. Nic dziwnego, że jej się spodobaliśmy: śmieszne modele i śpiewający facet w muszce, który na dodatek stepował!

 

Jak opisałby Pan tamte czasy?

Piękne lata naszej młodości! To były wspaniałe festiwale w odróżnieniu od tych dzisiejszych. Już nie ma tych świetnych konferansjerów, jak Irena Dziedzic czy Lucjan Kydryński, eleganckich reprezentacyjnych, pełnych wyobraźni i inteligentnego żartu. Dziś na scenę wchodzą inni, którzy, niestety, nie dosięgają poziomu swoich poprzedników. Poza tym nie ma tej wspaniałej orkiestry, tego sygnału, który kiedyś zwiastował festiwal. Już nie ma takiej gali…

 

W Opolu zyskał Pan pierwszą nagrodę za piosenkę „Najwięcej witaminy mają polskie dziewczyny“. Czy dzięki tej piosence łatwiej było zdobywać serca dziewczyn?

To trzeba by było zapytać dziewczyn.

 

Ale ja pytam Pana.

Kiedy mówi się coś miłego jakiejś osobie, zyskuje się ją. Obecnie, jak żartobliwie mówię, pracuję na trzecie pokolenie moich wielbicielek.

 

W piosence były żartobliwe teksty pod adresem innych narodowości. Nie narobił Pan sobie wtedy wrogów?

Nie, bo wtedy jeszcze nie było feministek i nie było Parady Równości. Trochę ironizowałem na temat innych narodowości. W przededniu wręczenia nagrody dyrektor festiwalu pan Zbigniew Napierała zwrócił się do mnie z prośbą, by zmienić tekst. Według niego kontrowersyjne słowa dotyczyły delikatnej satyry pod adresem Niemek. W obronie wtedy stanął poeta Janusz Kofta, który wyjaśnił dyrektorowi, że tekst, owszem, można zmienić, ale wtedy nie można mówić o sztuce. I tak piosenka „się wybroniła“.

 

Kolejnym Pana wielkim przebojem byli „Chłopcy radarowcy“. Czy dzięki niemu zyskał Pan sobie przychylność policji?

„Chłopcy radarowcy“ zapewniali mi bezkarność przez 30 lat. Na mandatach oszczędziłem tyle, że ho, ho!

 

Nadal Pana rozpoznają?

Młode pokolenie ma problemy z rozpoznaniem Rosiewicza, ale, jak się trafią policjanci jeden starszy, drugi młodszy, wtedy starszy tłumaczy młodszemu, kim jestem i co śpiewam. W ten sposób staję się naocznym świadkiem przekazywania mądrości z pokolenia na pokolenie.

 

Nie zamierza Pan powrócić z tymi przebojami w odnowionej wersji, żeby zdobyć serca młodszej publiczności?

Do młodszej publiczności chciałbym dotrzeć rapem. Moje nieśmiałe próby raperskie przedstawiłem w piosence o naszym świetnym piłkarzu Dudek dance. Z młodymi chciałbym się podzielić poczuciem humoru, którego im brakuje. Przyszła moda na ponuractwo, nostalgię, wciąż słyszę „odeszłaś”, „rozstaliśmy się znowu”… Nikt nie tworzy pogodnych piosenek. Jest mi przykro, bo młodość to najpiękniejsze lata.

 

Kiedyś było inaczej?

Zdecydowanie. Mimo że był socjalizm, życie było pogodniejsze. Socjalizm miał też pozytywne strony.

 

Co Pan ma na myśli?

Na przykład darmowe leczenie, darmowe wczasy, dopłaty do biletów na koncerty. Przecież wtedy, jak występował artysta, sale były pełne widzów! Ludzie bawili się w kawiarniach, na dancingach. A teraz lokale stoją puste, w środku didżej, muzyka mechaniczna, smutek.

 

Są jednak artyści, którzy potrafią zgromadzić na swoich koncertach tłumy ludzi, potrafią dotrzeć do młodego pokolenia, na przykład Maryla Rodowicz.

Maryla jest bardzo dobra, ale wciąż gra stary repertuar.

 

A Pan nie jest dostatecznie dobry?

Ja też jestem dobry. Niektórzy twierdzą, że nawet zdolniejszy! Niedawno spotkał mnie jakiś facet i mówi do mnie, że mnie rozpoznaje. Ja mówię: „Rodowicz!“ On na to: „No właśnie!“

Wykreował Pan siebie w specyficznym ubraniu: kamizelka, muszka, bereciki z antenką…

Pani Małgosiu, Pani jako blondynka intuicyjnie odkryła moje zamiary… Szukałem swojego stylu. Kiedy śpiewałem piosenkę Zenek blues wpadł mi do głowy pomysł, że mogę być jak cieć, zamiatający podłogę, w bereciku z antenką. Pomysł do tej piosenki tak mi się spodobał, że berecik pozostał na dłużej.

A co do kamizelek, to wie Pani, chciałem być po prostu przystojny. Naoglądałem się westernów, w których każdy szeryf , dobrze zbudowany, nosił kamizelkę. Zrozumiałem, że facet w kamizelce dobrze wygląda.

 

Zaczynał Pan jako artysta jazzowy i występował nawet na Jazz Jambore! W latach 90. słyszeliśmy w Pana wykonaniu jego przeboje, przerobione na nutę disco polo, a to przecież dosyć odległy od jazzu rodzaj muzyki.

Pod koniec lat 90. byłem już w muzeum polskiej rozrywki. Nie dawano mi szansy na dotarcie do młodzieży. Szansą okazały się przeróbki moich kawałków na nutę disco polo. Śpiewałem więc po swojemu, ale na mocniejszym rytmie. Wyskoczyłem więc do młodzieży, a ponieważ jestem dynamiczny, pogodny, to się spodobało! Minusów za to sobie nie stawiam.

 

Ale panuje powszechne przekonanie, że disco polo to, mówiąc potocznie, obciach. Czy słusznie?

Disco polo jest trochę monotonne i mało rozwojowe. Tu nie trzeba myśleć.

To po co Pan to zrobił?

Żeby się pokazać, żeby dotrzeć do młodej publiczności i pokazać im disco polo z innymi tekstami.

 

Udało się?

Tak.

 

W 1988 r. wystąpił Pan w obecności prezydenta Gorbaczowa z piosenką „Wieje wiosna ze wschodu“. Doczytałam się…

Oczytana blondynka!

 

Doczytałam się, że ktoś to ocenił jako Pana poparcie dla starego reżymu.

Na pewno nie popierałem reżymu. Gorbaczow zaczął rozmontowywać Związek Radziecki. Ja z moją piosenką pojawiłem się prawie jak prorok, zwiastujący zmiany. Tą piosenką potwierdziłem poparcie dla tych zmian. Zdawałem sobie sprawę z tego, że to jest moment historyczny. My legendy reżymowe…

My? Ja Pana podziwiałam jako dziecko!

Wojtek Młynarski opowiadał mi kiedyś, że po jego występie podeszła do niego staruszka, mówiąc, że jest jego wielbicielką już od dziecka! (śmiech).

 

Wystąpił Pan na konwencie partii Prawo i Sprawiedliwość, manifestując w ten sposób swoje poparcie dla braci Kaczyńskich.

Obserwując polskie wydarzenia, często reaguję na to, co się dzieje. Pozytywną postacią w Polsce jest Zbigniew Ziobro, który jako minister sprawiedliwości wziął się za wszystkie brudy. To skuteczny i konsekwentny gość, napisałem więc piosenkę Wystarczą cztery Ziobra i Polska będzie dobra. Utwór dotarł do kręgów PiS i zaproszono mnie na konwent tej partii. Z tej okazji napisałem kolejny numer Kaczory to potwory. Wychodząc na scenę, powiedziałem, że powstała na zamówienie Platformy Obywatelskiej. Chyba się spodobało. Działacze PiS, łącznie z Jarosławem Kaczyńskim, słuchali tego i widać było, że czuli żart. To było fajne.

 

Jest Pan popularnym artystą w rozgłośni Radia „Maryja”…

Radio „Maryja” stawia na patriotyzm, a ja w swoich utworach mam wątki patriotyczne, stąd zainteresowanie ze strony tej rozgłośni i telewizji „Trwam”. Ponieważ media państwowe specjalnie się mną nie zainteresowały, to przyjmuję zaproszenia od tych, którzy cenią to, co robię.

 

Robi Pan to z przekonania?

Po pierwsze z przekonania, a po drugie ze względu na możliwość prezentacji w telewizji.

Traktuje Pan to jako środek, żeby dotrzeć gdzieś dalej?

Generalnie powinienem mieć stały program w telewizji.

Miał Pan się pojawić na ekranie telewizji publicznej z programem „Oblicza Rosiewicza“, ale to była umowa między Panem a byłym prezesem TVP Bronisławem Wildsteinem…

Dotarłem do Bronisława Wildsteina i wyjaśniłem mu, że, aby społeczeństwo nie było takie znerwicowane, powinien wyjść taki Rosiewicz i rozładować to napięcie. On to zrozumiał. Ale, niestety, Wildstein już nie urzęduje w telewizji.

 

Co robiłby Rosiewicz, gdyby nie był artystą?

Skończyłem melioracje wodne, jestem magistrem inżynierem! Chciałem iść na pola, użyźniać, nawadniać, żeby plon w ojczyźnie był wielki… Ale wtedy z nieba wysunął się palec i odezwał się głos: „Rosiewicz, będziesz błaznem!“. I tak jest. Uwierzyłem w przeznaczenie.

 

Dobrze Panu z tym?

Bardzo! To jest moje powołanie, pasja! Czuję się szczęśliwy.

 

Pan, jak widzę, lubi być otoczony ludźmi, brylować w towarzystwie, występować przed publicznością.

Tak, mój 9-letni syn Jędrek ma cechy po mnie.

 

Będzie artystą?

Myślę, że tak. Niektórzy mówią, że nie życzą swoim dzieciom, by były jak oni aktorami czy piosenkarzami.

 

Obłuda?

Nie wiem, czy obłuda, ale to znaczy, że nie kochają swojego zawodu. Nawet najcięższa praca w zawodzie, który się kocha, jest lekką przyjemnością.

 

Jak przeżywa artysta Pańskiego pokroju zmienność losu, kiedy to bywają lata tłuste i lata chude?

Każdy artysta chciałby się zrealizować jak najpełniej. Aby tak się stało, powinien mieć do dyspozycji wszystko, czego potrzebuje. Ja powinienem być traktowany jak polski Fred Astaire. On miał w Ameryce wspaniałe warunki: orkiestrę, kompozytorów… A ja tu sam zasuwam, piszę, komponuję, kroczki układam. To wszystko powinno być przygotowane dla Andrzeja Rosiewicza!

Przemawia przez Pana żal. Czy to oznacza, że się na Panu w Polsce nie poznali?

Tak zwany show-bussines u nas woli wypromować Mandarynę, bo to są chwilowe pieniądze. Dopiero z perspektywy historii ktoś oceni, jakie to miałkie artystycznie! U nas nie ma menadżerów z prawdziwego zdarzenia, którzy myślą o tym, aby zostawić po sobie wartościowe ślady. Jest to doraźne robienie pieniędzy.

 

Kiedyś było łatwiej?

Łatwość polegała na tym, że komisje artystyczne decydowały, co jest warte pokazania. Obecnie jacyś decydenci, którzy kierują się psychologią tłumu, ustalają, co się spodoba, nie patrząc na wartości artystyczne. Na scenę wychodzą ludzie, którzy nawet nie potrafią nic powiedzieć, rzucą jakieś „ech”, „ach”, „kocham was“. I to wszystko. Nie ma tu osobowości.

 

Pan się czuje osobowością?

Tak. Kiedy zaśpiewałem w Opolu „Zenek blues“ przyznano mi nagrodę Estradowa Osobowość Roku. Myślę, że jestem osobowością nie tylko na estradzie. Bo trzeba być osobowością w ogóle.

Małgorzata Wojcieszyńska, Wiedeń

MP 12/2007