jak na randkę z ukochanym mężczyzną“
WYWIAD MIESIĄCA
Urszula Dudziak – wokalistka jazzowa światowej sławy. Pracowała z takimi artystami i grupami, jak Krzysztof Komeda, Michał Urbaniak (jej były mąż), „Walk Away”, Gil Evans, Archie Shepp, Dj Vadim i Lester Bowie.
W 1973 r. wyjechała do Nowego Jorku. Potem występowała niemal w całej Ameryce i Kanadzie, m.in. podczas Newport Jazz Festival i w Carnegie Hall. W 1979 r. „Los Angeles Times” wybrał ją Śpiewaczką Roku. Nagrała około 50 płyt, dzieliła estradę z takimi artystami, jak Bobby McFerrin, Herbie Hancock, Dizzy Gillespie, Clark Terry, Ron Carter, Wynton i Branford Marsalis, Gil Evans, Sting, Lionel Hampton. W październikowe popołudnie, przed koncertem w ramach festiwalu „Jazz pod hradom“ artystka odpowiadała na pytania dla czytelników „Monitora Polonijnego“.
Jako 15-latka na jednej ze stron swego pamiętnika napisała Pani, że chce zostać wokalistką jazzową i że za kilkanaście lat wróci Pani na tę stronę z przekonaniem, że nie ma rzeczy niemożliwych. A zatem, aby osiągnąć sukces potrzebna jest wiara i determinacja?
Chciałam być wokalistką jazzową, ale nie wiedziałam, w jaki sposób to osiągnąć. Dla mnie, mieszkanki Zielonej Góry, Warszawa była tak odległa i wyśniona… Nie wiedziałam przecież, że spotkam muzyka (Michała Urbaniaka – przyp. red.), wyjdę za niego za mąż, że najpierw będziemy podróżować po Europie, potem wyjedziemy do Ameryki. Wiedziałam, że chcę śpiewać – zawsze wyobrażałam sobie siebie na scenie.
Skąd u młodej dziewczyny zainteresowanie jazzem?
Na moje gusta muzyczne miał wpływ starszy brat. To on dyrygował mną i siostrą, mówiąc nam, czego mamy słuchać. Najpierw podsunął nam Elvisa Presleya, potem „Beatlesów”. A kiedy zakochał się w jazzie, pociągnął i mnie. Wspólnie słuchaliśmy audycji radiowych zza oceanu „Woice of Amerika“. Ponieważ wtedy nie znałam dobrze angielskiego, sądziłam, że chodzi o „boys of America”. Imponowało mi, że wszyscy chłopcy w Ameryce słuchają jazzu.
Czy mężczyźni w Pani życiu, począwszy od brata, zawsze odgrywali rolę promotorów muzycznych?
Nie tylko promotorów muzycznych. Pozwolili mi odszukać źródło mojej siły i uwierzyć w talent, intelekt, wyobraźnię, kobiecość. Zaczęło się od brata, potem był Krzysztof Komeda, który odkrył mnie jako wokalistkę, później Michał Urbaniak, który otoczył mnie opieką i był inicjatorem naszego wyjazdu do Stanów Zjednoczonych.
Tam poznałam Jerzego Kosińskiego (pisarz – przyp. red.), który mi mówił, że jestem piękna, wybitnie inteligentna, że mam niezwykłe poczucie humoru. Te słowa wypowiadał mężczyzna, który był dla mnie autorytetem. Uwierzyłam mu. Wcześniej myślałam, że jestem szkaradna, niedouczona, że powinnam się ukrywać i cicho siedzieć.
Pani???
Tak. I to nie jest żadna kokieteria. Teraz jestem szczęśliwa, żyję w ciągłej ekstazie.
Można żyć w ciągłej ekstazie?
Widocznie można. Cieszę się wszystkim, co mnie otacza. Mam punkt odniesienia, ponieważ pamiętam, jak bywało mi ciężko. Wadą wielu Polaków jest to, że zbyt często narzekają.
Stara się Pani z tym walczyć, zarażając optymizmem ludzi podczas koncertów?
Obecnie Polacy wyjeżdżają z kraju, co budzi sporo kontrowersji. A według mnie członkowstwo naszego kraju w Unii Europejskiej to dla Polaków najlepsza terapia. Czasami trudno znaleźć w sobie pokłady dobrego potencjału. Przebywanie na obczyźnie uczy poszukiwań i walki. Jestem jedną z osób, które tego doświadczyły.
Mogłabym o tym opowiedzieć, ale nie miałoby to sensu – to trzeba po prostu przeżyć. Podobnie, jak nie można opisać, na czym polega macierzyństwo. Dopiero po urodzeniu dziecka kobieta wie, co to znaczy. Czasami wyjazd z kraju jest najlepszą szkołą, choć może bolesną, bo nie raz życie człowiekowi daje w kość.
Ameryka dała Pani „w kość“?
Nie raz. My przede wszystkim źle rozumieliśmy Amerykę. Mój mąż poszedł z naszymi nagraniami do wytwórni „Columbia”. Pochwały jej pracowników odebraliśmy jako natychmiastową chęć wydania płyty. Ale na ten moment czekaliśmy długo. Tymczasem zdążyliśmy wydać zaoszczędzone pieniądze. Postanowiłam więc, że spróbuję podreperować rodzinny budżet jako kucharka. Poszłam na spotkanie z panią Hilton, matką Paris Hilton, której wyjaśniłam, że potrafię zrobić kotlety i upiec kurczaka.
Chyba nie byłam zbyt przekonująca, ponieważ ona zapytała mnie, czym się zajmuję naprawdę. Opowiedziałam o swoim artystycznym życiu. Zaproponowała, że wraz z mężem możemy grać w sieci hoteli „Hilton”. Ale tego dnia Michał wrócił do domu z długo oczekiwanym kontraktem na płytę, więc w hotelach grać już nie musieliśmy.
Czyli ma Pani szczęście w życiu, spotkała Pani odpowiednie osoby w odpowiednim momencie swojego życia.
Tak. I dlatego staram się dzielić swoim szczęściem z ludźmi. Nie kryję, ile mam lat. Mam 64 lata i mówię o tym otwarcie. Czy pani wie, ile kobiet w Polsce jest właśnie w tym wieku? One są już jakby zapomniane, na marginesie społeczeństwa, jakby ich życie się kończyło. Ja im mówię: spójrzcie na mnie, jeżdżę na rowerze, gram w tenisa, biorę życie garściami.
Kto „wymyślił“ taką oryginalnie śpiewającą Urszulę Dudziak?
Michał mi powiedział niedawno, że jestem sprytna, że dobrze sobie to wymyśliłam z tym śpiewem, ponieważ udało mi się zająć szczególną półkę, na którą trudno jest się wdrapać. Ale początki były inne. Najpierw próbowałam naśladować Ellę Fitzgerald i Billy Holiday. Chciałam być jak one.
W pewnym momencie uświadomiłam sobie, że nie mogę być drugą Ellą. Wiedziałam, że muszę odnaleźć siebie. Zaczęłam więc eksperymentować. Byliśmy z mężem w Niemczech. Michał biegał po sklepach muzycznych i przynosił do hotelu jakieś gadżety elektroniczne. Kiedy on wychodził, ja zaczynałam się nimi bawić.
Te sprzęty elektroniczne uczyły mnie używania głosu i naśladowania różnych instrumentów, dzięki czemu rozwijałam swoje możliwości głosowe, z których nawet nie zdawałam sobie sprawy. Do jednego utworu przygotowałam sobie glissando. Remodulator nadawał mojemu głosu warczący odgłos, szatkując go jakby na kawałki. Uświadomiłam sobie, że ja mogę tak samo śpiewać bez konieczności używania tegoż instrumentu. To był początek jednego utworu, który brzmiał jak start boeninga, który słuchaczy wciskał w krzesła.
Łatwiej jest śpiewać bez słów?
Ja się z tym dobrze czuję. Jak mam zaśpiewać z tekstem, to mi to nie wychodzi. Czasami sobie marzę, że chciałabym śpiewać jak Barbara Streisand. I to są życiowe paradoksy. To podobnie jak w przypadku, gdy ktoś, mający proste włosy, chciałby mieć kręcone i odwrotnie. Już się z tym pogodziłam. Jestem, jaka jestem, i śpiewam tak, jak umiem. Od czasu do czasu biorę sobie gitarę i śpiewam piosenki Demarczyk i Krajewskiego.
Kiedyś powiedziała Pani, że podczas śpiewu czuje się Pani, jakby trzymała Pana Boga za nogi. Jakie to uczucie?
Kiedy wchodzę na scenę, przeżywam najpiękniejsze uczucia. Nie myślę wtedy o swoich kompleksach, o żadnych złych rzeczach, które komuś zrobiłam lub ktoś zrobił mi. Proza życia nie istnieje, zmierzam wtedy do Pana Boga. Dzielę się moim talentem, który został mi dany. Wyzwala to nieprawdopodobny potencjał dobra i pozytywnej energii, która odbija się i wraca do mnie.
To swojego rodzaju modlitwa. Cieszę się z każdego występu, nie miewam tremy, towarzyszy mi tylko lekka niecierpliwość, łaskotanie. Czuję się tak, jakbym szła na spotkanie z ukochanym mężczyzną. Idę na randkę z nim, choć właściwie nie wiem, kim on jest.
To swego rodzaju randka w ciemno
Tak. I robię wszystko, żeby ten „mężczyzna“ mnie pokochał. Pokazuję to, co mam najpiękniejszego w sobie.
Mówimy o mężczyznach, ale śpiewała Pani również z kobietami, np. z Grażyną Auguścik. Czy inaczej współpracuje się z kobietami?
To zupełnie inny wymiar. My jesteśmy jak siostry. Nasza współpraca to jakby ciągła zabawa dwóch beztroskich nastolatek. Kiedyś podczas koncertu dałyśmy plamę, ponieważ śpiewałyśmy kolędy strasznie chichocząc. Oj, nabroiłyśmy wtedy…
Pani córki poszły w Pani ślady i również śpiewają. Celowo Państwo tak wychowywaliście dzieci, by wybrały drogę podobną do Waszej?
One były w naturalny sposób eksponowane. Wychodziliśmy z mężem z takiego założenia, że jeśli muzyka zainteresuje je, to jesteśmy gotowi przychylić im nieba. Jeśli nie będą chciały się nią zajmować, to nie ma co się znęcać. Jestem matką zakochaną w talencie swoich córek – kiedy słyszę, jak śpiewają, to płaczę. Obrywa mi się za to, ponieważ podobno nie jestem obiektywna, nie potrafię doradzić, bo wciąż opiewam geniusz dzieci. A ja chciałabym się od nich czegoś nauczyć…
Gdzie jest Pani dom?
Mam rodzinę w Szwecji, mieszkanie w Nowym Jorku, a od pewnego czasu moją bazą wypadową jest Warszawa. Najlepiej czuję się u mamy. Ameryka kojarzy mi się z walką, bowiem tam nie łatwo jest utrzymać się na rynku. Mam w Nowym Jorku żeński zespół. Być może zdecyduję się podzielić mój czas i na przykład pół roku mieszkać w Ameryce, a drugie pół w Warszawie. Gdyby mnie zmęczyły podróże, to chyba przestanę latać do Nowego Jorku. Ale ja mam plany na najbliższe 50 lat!
Małgorzata Wojcieszyńska, Trenczyn
Zdjęcia: Stano Stehlik
MP 11/2007