Dekaczyzacja, defotygizacja

 OKIENKO JĘZYKOWE 

I po wyborach. Niektórzy się cieszą, inni szukają przyczyn swojej klęski. Dyskusje na ten temat trwają, zwłaszcza w tym drugim przypadku. Analizie podlega też język, którym posługiwali się kandydaci w kampanii wyborczej, a trzeba przyznać, że był on wyjątkowo brutalny. Zapewne na ten temat powstaną kolejne prace magisterskie i doktorskie, bo taka gratka dla osób zajmujących się językiem profesjonalnie może się pojawić, miejmy nadzieję, dopiero za cztery lata.

Ale co teraz? Co nas czeka po wyborach? Nie wiecie Państwo jeszcze? W skali parlamentu na pierwszym miejscu będzie to „dekaczyzacja”, a w skali MSZ – „defotygizacja”. Nie, nie ja to wymyśliłam. O planowanych wyżej procesach przeczytałam w prasie. Co będzie w skali innych ministerstw, nie wiem, ale być może nastąpi też „degiertyzcaja”, „deziobryzacja” i inne „de-”.

Proszę nie podejrzewać mnie o jakiekolwiek sympatie i antypatie polityczne, choć takowe mam, ja w tym miejscu poruszam tylko problem poprawności językowej i nie ukrywam, że być może po następnych wyborach parlamentarnych, a może i wcześniej, będę się zajmować z tego samego punktu widzenia „detuskizacją” czy „depawlakizacją”.

Oczywiście w słownikach powyższych wyrazów Państwo nie znajdą, ale kłopotów ze zrozumieniem ich znaczeń pewnie nie mają. Wszyscy bowiem zetknęliśmy się już wcześniej z „dekomunizacją”, „decentralizacją” czy „dehumanizacją”, a niektórzy też z np. „defeminizacją” czy „degazacją”.

Wyrazy te powstały w wyniku dodania obcego elementu „de-” do bardziej lub mniej polskich podstaw, oznaczających nazwę czynności. Najpierw trzeba coś „komunizować” lub „centralizować” itd., a w naszym przypadku też „kaczyzować” i „fotygizować”, aby następnie móc to wszystko odwołać, odkręcić, odnowić, dodając cząstkę „de-”, czyli po polsku właśnie „od-”.

Ale czy istniała „kaczyzacja” lub „fotygizacja”? Niektórzy na pewno przytakną głową, inni zaprzeczą, a ja tylko powiem, że z punktu widzenia normy językowej te formy, jak i poprzednie są niepoprawne. To tylko pewne okazjonalizmy, które żyją w języku jakiś czas. Związane są one z bardzo aktualną sytuacją (tu: polityczną) lub jej bezpośrednimi uczestnikami, twórcami i tworzone na wzór istniejących ciągów wyrazów o podobnej konstrukcji.

Zwykle żyją własnym, krótkim życiem i po pewnym czasie po prostu o nich zapominamy, tak, jak zapominamy o politykach, od nazwisk których wyrazy te tworzone są najczęściej. W ostatnich wyborach przepadł np. Andrzej Lepper, który jeszcze nie tak dawno Polskę „lepperował”, co dowodzi, że „lepperyzacja” nam już nie grozi, a więc możemy o niej zapomnieć – oczywiście chodzi mi o wyraz, nie o jego znaczenie. Stosunkowo dawno, dawno temu jeden z polityków „falandyzował” polskie prawo. Któż jednak dziś pamięta Lecha Falandysza i to, co on starał się z tym prawem zrobić?

Zatem wszystkie te nowe wyrazy, zarówno te z „de-”, jak i bez niego, ale tworzone od nazwisk polityków lub do nich nawiązujących, traktujmy jako element politycznego folkloru. One w większości zaginą wcześniej, niż komukolwiek przyszłoby do głowy zapisać je w słowniku.

Życzmy sobie jednak, aby w polskiej polityce już nigdy nie było potrzeby jakiegoś „de-”.

Maria Magdalena Nowakowska

MP 10/2007