Z Krzysztofem Zanussim o dyplomacji i nie tylko

 WYWIAD MIESIĄCA 

Krzysztof Zanussi ma na swoim koncie ponad 40 filmów. Jest cenionym reżyserem w Polsce i na świecie. Jego najbardziej znane filmy to: „Struktura kryształu“, „Życie rodzinne“, „Barwy ochronne“, „Spirala“, „Suplement“.

Do Bratysławy przybył na zaproszenie Instytutu Polskiego, aby na festiwalu Febiofest przedstawić swój najnowszy film „Persona non grata“. Krzysztof Zanussi w wywiadzie dla Monitora Polonijnego opowiada o życiowych decyzjach, rozczarowaniach i o świecie filmu.

 

W swoich filmach zadaje Pan trudne pytania, dotyczące śmierci, wiary, nawrócenia. Czy udało się Panu znaleźć odpowiedzi na te pytania?

To nie są pytania, na które się znajduje odpowiedź. Człowiek marzy o takiej odpowiedzi, którą można by schować do lodówki i zatrzymać w biegu. My żyjemy w czasie. Prawda wieczoru nie spotyka się z prawdą poranka, prawda młodości jest inna niż prawda starości. Trzeba jej szukać, choć ona ciągle ucieka.

Pytania skąd się wzięliśmy i po co – to pytania stare jak ludzkość i nigdy nie jesteśmy pewni odpowiedzi, bo uzyskujemy je przez intuicję. Wydaje nam się, że już coś wiemy, by nazajutrz przekonać się, że nic nie wiemy. Bardzo pięknie to powiedział święty Augustyn: Jeśli myślisz, że wiesz, że to Bóg, to się mylisz, to już nie On.

 

Pańskie filmy każą zaglądać do sumienia, weryfikować zachowania. Nie boi się Pan etykietki „moralizatorski”?

Nie chciałbym być moralizatorski, chciałbym być moralistą. Moralizator to jest ten, co poucza, a ja przecież stale szukam. Natomiast uporczywie staram się powiedzieć, że istnieją wartości moralne, a te trzeba przymierzać do sytuacji. Czasami przymierzamy je trafnie, czasami nie. Wielu ludzi czyni zło, nie zdając sobie z tego sprawy. Szukam odpowiedzi na pytanie, jak dobro i zło przymierzyć do danej sytuacji. Nie daję gotowych odpowiedzi. Mówię o wartościach moralnych, chcę być moralistą, ale nie moralizatorem.

 

Kiedyś powiedział Pan, że wielkość człowieka polega na tym, że potrafi on przyjąć odpowiedzialność nie tylko za własne życie.

Człowiek przeciętny zajmuje się tylko swoimi sprawami, dba o własny interes. Każdy, kto aspiruje do tego, żeby wpłynąć bezinteresownie na świat, służyć mu, należy do elity, choćby był zamiataczem ulic czy śmieciarzem. Takich ludzi cenię najwyżej i tak właśnie określam elitę. To nie są ludzie wyróżnieni przez zamożność, wykształcenie czy przez urodzenie, ale są to ludzie wyróżnieni przez własny wybór.

 

Pański bohater filmowy wciąż jest stawiany przed wyborami między wartościami a pokusą ich odrzucenia. Ile w tych bohaterach jest z Pana?

To wszystko jest projekcja moich własnych rozterek, moich pokus.

 

Jaki jest bilans Pańskich decyzji?

Gdybym zawsze podejmował słuszne decyzje, byłbym świętym i zdobywcą Oskara. Ani jedno, ani drugie nie wydaje się być realne.

 

Kiedyś powiedział Pan, że obecny język filmu jest dużo bardziej prymitywny niż ten, którym operował Pan w latach 70-tych. Czy oznacza to, że świat się cofnął?

Tak. Dziś nikt nie robi filmów wyrafinowanych stylistycznie, takich, jakie robił Fellini. Nikt też nie umiałby napisać „W poszukiwaniu straconego czasu“. Dzisiaj pisze się dużo banalniej.

 

Dlaczego?

Telewizja zbanalizowała ten język, do kina mają dostęp ogromne rzesze ludzi, podczas kiedy dawnej do kina chodziła jednak wybrana widownia.

 

Czy kino polskie, Europy Środkowej, było interesujące dla świata dlatego, że żyliśmy za żelazną kurtyną, a dziś nie mamy temu światu nic do zaoferowania?

Mamy inne doświadczenia życiowe, a świat jest do nas uprzedzony. Cały świat był dosyć lewicowy, myśmy im sprawili zawód, bo mieliśmy poprawiać ten ustrój aż do takiej doskonałości, żeby oni go mogli przyjąć. A tymczasem myśmy go wyrzucili przez okno i powtarzamy drogę, którą kraje zachodu już przeszły.

 

Zatem rozczarowaliśmy ich?

Ogromnie. Dla nich jesteśmy banalni, bo robimy to, czym oni żyli przed laty.

 

Pan też tak uważa?

To nieprawda! Żyjemy dużo szybciej i jednak mamy dużo większe doświadczenie egzystencjalne. Dlatego tu powstaje bardzo dużo ciekawych utworów. To przecież Europa Zachodnia jest stagnacyjna, szczególnie w kulturze.

 

Dlaczego więc tak trudno jest nam się przebić w świecie?

Nie ma na nas oczekiwania. Powstają ciekawe filmy w Czechach, na Węgrzech, w Rosji i czasami w Polsce. Tylko nie ma na nas mody, bo teraz ogląda się filmy koreańskie, irańskie i chińskie.

 

Co by pomogło polskiemu kinu, aby zwróciło na siebie uwagę?

Większy uniwersalizm. Jesteśmy bardzo partykularni, żeby nie powiedzieć parafiańscy. Opowiadamy o rzeczach tak lokalnie, że to nikogo nie może zainteresować. To jest niedostatek każdej słabszej sztuki. Świat jest ciekaw albo amerykańskiego mitu, bo ten ma uniwersalne znaczenie, albo swoich lokalnych produkcji. I tak jest wszędzie: w Niemczech, we Włoszech, we Francji.

 

Polacy osiągnęli pewne sukcesy na arenie międzynarodowej, ale narzekają.

Narzekanie jest cechą wrodzoną artystów, szczególnie w Polsce. Narzekamy też na transformację, na politykę, zapominając o tym, że gdzieindziej też są problemy, że nie ma raju na ziemi. Narzekactwo jest dowodem wysokich aspiracji czy marzeń.

 

Niektóre Pańskie filmy, w tym najnowszy „Persona non grata“, są próbą rozliczenia się z czasami „Solidarności”.

Raczej próbą przypomnienia, jak to było kiedyś, a jak jest dzisiaj. Pokazuję, jak daleko odeszliśmy od tamtej ery.

 

Wyczuwam w Pana głosie pewne rozczarowanie.

Jestem rozczarowany, kiedy patrzę na moich przyjaciół, którzy ryzykowali zdrowie, kariery, czasami życie dla jakiegoś ogólnego dobra. Dziś ci sami ludzie upajają się pozycjami, tym, co posiadają, niektórzy z nich stają pod obstrzałem podejrzeń o łapówkarstwo, nadużycie władzy. To jest strasznie smutne. Kiedyś działali w imię wysokich ideałów, a coś ich jednak zmogło, gdzieś się załamali, gdzieś zawiedli.

 

W filmie „Persona non grata“ podejmuje Pan temat dotyczący dyplomacji i stosunków polsko-rosyjskich. Do jakiego stopnia uważa się Pan za znawcę tych tematów?

Jako filmowiec uważam się za fachowca od filmu, dlatego mogę opowiadać o wszystkich sprawach, które w jakiś sposób rozumiem. Fachowiec od dyplomacji filmu nie zrobi, ale fachowiec od filmu zrobi film o dyplomacji. Sporo wiem o dyplomacji. Parokrotnie były mi proponowane stanowiska dyplomatyczne.

W pewnych misjach kilkakrotnie brałem udział, więc jako filmowiec jestem w tym zakresie dość kompetentny. Z Rosją mam żywy kontakt, często tam bywam, wykładam, mam kontakt z rosyjskimi elitami politycznymi. Ten związek wyrażam jako artysta i oceniać mnie należy jako artystę, a nie jako eksperta od środowiska, które opisałem.

A jednak został Pan doceniony jako ekspert w tej dziedzinie – polskie media ujawniły, że był Pan kandydatem na ambasadora Polski w Moskwie.

Zostało to powiedziane publicznie, więc mogę potwierdzić, że zaproponowano mi tę funkcję. Zdecydowałem jednak, że nie podejmę tego trudu, chociaż to szalenie nęcąca propozycja. Gdybym ją przyjął, nie byłoby takiego wielkiego pożytku dla kraju, jak wielka byłaby to strata dla mnie. Musiałbym pożegnać się ze sztuką – powrót do niej po czterech latach pracy w dyplomacji w moim wieku nie byłby możliwy. Jako artysta mam większe oddziaływanie na sprawy publiczne, niż gdybym był urzędnikiem państwowym.

 

W maju rozpocznie Pan zdjęcia do nowego filmu pt. „W czarnym słońcu“. Tematem filmu będzie zbrodnia, ale, jak sądzę, nie będzie to kino akcji.

To będzie bardzo refleksyjny film, którym jednym z głównych motywów jest zbrodnia, ale sposób jej przedstawienia nie ma charakteru rozrywkowego. Film powstaje we francusko-włoskiej koprodukcji. I choć chciałem wziąć na plan filmowy polskiego operatora, niestety, wszyscy moi operatorzy pracują teraz w Hollywood.

 

Czyli, jak widać, polskie kino nie jest na marginesie.

Jeśli chodzi o operatorów i kompozytorów na pewno nie.

 

Spotykamy się podczas festiwalu Febiofest. Kilka lat temu na tym festiwalu w Pradze otrzymał Pan ważną nagrodę. Czym są dla Pan nagrody i wyróżnienia?

Nagrody są wyrazem tego, że ktoś mnie ceni. Lubimy być cenieni i mieć tego dowody. Ale nagrody fizycznie są często szkaradne. Ta nagroda, którą przywiozłem z Pragi, to bardzo ładne dzieło sztuki. Mam dwie półki zastawione jakimiś przedmiotami, które Rosjanie określają specjalnym słowem „durnostoj“. Przechowuję te rzeczy jako pamięć tego, że ktoś mnie docenił, ale zdaję sobie sprawę, że nagrody są umowne, liczy się tylko to, co pozostało w pamięci widzów.

Małgorzata Wojcieszyńska
Zdjęcia: Stano Stehlik

MP 5/2006