WYWIAD MIESIĄCA
Jest jedną z najbardziej lubianych postaci pojawiających się na szklanym ekranie. Dziennikarka, prezenterka telewizyjna i estradowa. Subtelna, elegancka, piękna, urocza, interesująca, inteligentna, ambitna, tak ją opisują wielbiciele i ci, którzy z nią współpracują. Osoba, którą zna cała Polska, swoim urokiem i profesjonalizmem zyskała też sympatię Włochów, kiedy to kilka lat temu prowadziła uroczystośç rozdania nagród na międzynarodowym festiwalu filmowym w Wenecji. Grażyna Torbicka, bo o niej mowa, w specjalnym wywiadzie opowiada o swojej pracy i podejściu do życia.
Od wielu lat cieszy się Pani nie słabnącą popularnością. Jakie to uczucie być lubianym przez telewidzów?
Nie traktuję siebie jako Grażyny Torbickiej z okładki gazety, ba, nawet czasami, widząc swoją fotografię, zastanawiam się, czy to ja. Życie toczy się jakby dwutorowo: z jednej strony codzienność, a z drugiej zadowolenie, że mogę wykonywać pracę dziennikarską i prezenterską, czyli to, co naprawdę lubię, co mnie pasjonuje. Miałam szczęście, że udało mi się zaistnieć w tym zawodzie.
Zawsze chciałam być dziennikarką, zajmującą się kulturą i sztuką. Nie marzyłam o telewizji i nie przywiązywałam wagi do popularności być może dlatego, że dorastałam w klimacie popularności mojej mamy (Krystyny Loski, spikerki telewizyjnej = przyp. red.).
Jako mała dziewczynka dziwiłam się, że nieznani ludzie uśmiechają się do niej na ulicy. Ona te uśmiechy odwzajemniała. Dla mnie to była sytuacja zastana, być może dlatego popularność nie była dla mnie celem.
Co więcej, drażniło mnie to. Podczas zakupów, kiedy chciałam, żeby mi mama doradziła, inni mi ją odbierali, chcieli z nią porozmawiać, zamienić dwa zdania.
Ale teraz Pani pewnie też odwzajemnia uśmiechy na ulicy, rozmawia z wielbicielami?
W tej pracy akceptacja publiczności jest szalenie dopingująca. Nawet teraz, w Wiedniu, w jednym sklepie podeszła do mnie pewna pani, rozpoznała mnie i wyraziła zadowolenie z naszego spotkania oraz przekazała pozdrowienia dla mamy. Wspomniała Pani o pracy dziennikarskiej. Prowadzi Pani w telewizji publicznej program „Kocham kino“, którego, niestety, nie ma na antenie TV Polonia.
Szkoda, ponieważ przedstawiam dużo informacji o kinie międzynarodowym i polskim, co mogłoby Państwa – mieszkających za granicą – zainteresować. Moimi gośćmi były zarówno światowe sławy, jak Nicol Kidman, Oliver Stone, Rober de Niro, Steven Spielberg, jak i młodzi twórcy polskiego kina, aktorzy, aktorki.
Czy zgodzi się Pani z określeniem, że jest Pani wizytówką na okręcie flagowym Polskiej Telewizji?
Załoga na tym okręcie jest liczna, tworzymy zespół, a to, co widzowie oglądają na ekranie, to efekt pracy wielu ludzi. Z Telewizją Polską jestem związana od początku mojej pracy i nigdy jej nie zdradziłam. Mimo innych propozycji zostałam w TVP z nadzieją, że właśnie tu mogę realizować to, co mnie interesuje najbardziej, czyli propagowanie kultury.
Wiele Pani koleżanek jednak z rozżaleniem opuściło TVP, uskarżając się na niezdrową atmosferę, uzależnienia od szefów, którzy wymagali bezwzględnej uległości.
Szef jest po to, żeby określał pewien kierunek pracy i zawsze od szefa jest się w pewnym sensie uzależnionym. Ważne jest to, żeby znaleźć sposób na siebie. Potem należy przekonać szefa, że to, co się robi, jest dla danej osoby najbardziej odpowiednie, że nie warto przerabiać jej na kogoś innego. Mimo różnych zakrętów, sporów miałam to szczęście, że udawało mi się przekonywać szefów do moich planów, zgodnych z moimi zainteresowaniami.
Jeśli sugerowano mi coś, do czego nie miałam absolutnie przekonania, to nie kończyło się to konfliktem, ale poprzez wymianę argumentów znajdowaliśmy wspólne rozwiązanie. Telewizja jest o tyle niebezpieczna, że tu najczęściej człowieka mogą omamić pokusy zdobycia łatwej popularności. Dlatego trzeba mieć pewien dystans do swojej pracy.
Jest Pani dziennikarką, choć większość widzów TVP kojarzy Panią z rolą spikerki.
Od wielu lat pracuję głównie jako dziennikarka. Przygotowuję autorskie programy, które również prowadzę. Czasami prowadzę duże imprezy estradowe, programy rozrywkowe czy uroczystości galowe, które są transmitowane przez telewizję. Bardzo to lubię, bo jest to bezpośrednie spotkanie z publicznością.
Miewa Pani tremę?
Tak, przed każdą imprezą. Trema jest potrzebna do koncentracji, a jeśli jej nie ma, to znaczy, że wpadamy w rutynę i należałoby szukać innego zajęcia.
A jakie inne zajęcie widziałaby Pani dla siebie?
Zaczynałam moją pracę w telewizji jako reporterka, przygotowywałam materiały dokumentalne. Chętnie do tego wrócę, bo praca z drugiej strony kamery bardzo mi się podoba.
Życie osób znanych jest łakomym kąskiem dla prasy bulwarowej. Pani chyba się udaje unikać plotkarskiego świata. Czy to znaczy, że prowadzi Pani nieskazitelnie czyste życie?
Od „nastu“ lat, odpukać, jestem w szczęśliwym związku małżeńskim z tym samym mężczyzną, więc nie bardzo znajdują tu pole do działania ci, którzy tematów do plotek szukają w moim życiu.
Czym są dla Pani wszystkie zdobyte nagrody? Przypomnijmy, że w zeszłym roku uzyskała Pani prestiżową nagrodę telewizyjną – Super-Wiktora, wcześniej otrzymała Pani sześć Wiktorów.
Ten Super-Wiktor mnie „załatwił“, bo już nie mogę ubiegać się o kolejnego Wiktora. I jaką ja mam znaleźć motywację do dalszej pracy? Żarty żartami, ale muszę przyznać, że nagrody przynoszą ogromną satysfakcję.
W zeszłym roku tę nagrodę wręczała Pani mama, mówiąc: „To przecież jeszcze dziecko…“
Tak, przecież każda z nas jest dla swojej mamy zawsze dzieckiem.
Czy mama doradza Pani w pracy zawodowej?
Tak, oczywiście. Im jestem starsza, tym bardziej liczę się ze zdaniem mamy. Gdy byłam nastolatką, nie brałam jej zdania pod uwagę, co więcej, zachowywałam się dokładnie odwrotnie, bo młodym człowiekiem rządzi przekora. Z wiekiem przychodzi życiowa mądrość i człowiek zaczyna odróżniać te rady, które są radami od serca, od pseudorad.
Powinno się wiedzieć, że mama zawsze daje rady od serca, ale to dopiero po jakimś czasie orientujemy się, że niewiele jest osób, które rzeczywiście szczerze, rzetelnie nas oceniają i ich uwagom i radom możemy zaufać, ponieważ są podyktowane przede wszystkim chęcią pomocy. Żeby się o tym przekonać, trzeba do tego dorosnąć.
Obecnie sugestie mamy rozważam, biorę pod uwagę, choć nie oznacza to, że robię wszystko, co mi podpowiada. Ważne jest zachowanie swojego stylu i swojego zdania.
Myślała Pani kiedyś o tym, żeby wyjechać z Polski i osiąść gdzieś za granicą?
Podziwiam wszystkich, którzy znaleźli swoje miejsce poza Polską. Na początku lat dziewięćdziesiątych mieszkałam dwa lata we Włoszech, gdzie mogliśmy oboje z mężem pozostać, bo obydwoje mieliśmy propozycje pracy.
Zbyt tęskniłam za Polską, za rodziną, za miejscami, które lubię. Myślę, że to, co pomaga Polakom żyć poza Polską, to fakt, że znajdują w danym kraju swoją drugą połowę. Wtedy taki związek jest ważniejszy od tęsknoty za ojczyzną. Jeżeli ktoś znajduje dobrą pracę i miłość, to nic więcej mu do szczęścia nie potrzeba. Nasze miejsce jest tam, gdzie jest nasza druga połowa.
Małgorzata Wojcieszyńska
Zdjęcia: Stano Stehlik
MP 3/2005