WYWIAD MIESIĄCA
Rezydencja ambasadora RP w RS i jego małżonki znajduje się w atrakcyjnej dzielnicy Bratysławy. Często spacerują tu policjanci, którzy doglądają bezpieczeństwa jej mieszkańców. Dom otoczony jest pięknym ogrodem. U progu wita mnie pani ambasadorowa – Katarzyna Kosiniak-Kamysz. Gustownie urządzone wnętrza, bez zbędnych bibelotów tworzą częśç reprezentacyjną rezydencji. Zasiadamy w saloniku przy kawie i polskim serniku (pieczenie to specjalnośç pani domu!). Czuję się jakbyśmy się znały od lat, nawet nie zauważam, kiedy upływa póltorej godziny rozmowy.
Czym się Pani zajmowała zanim została żoną dyplomaty?
Pracowałam w krakowskiej lokalnej telewizji. Zgłosiłam się do konkursu na prezenterów do kroniki telewizyjnej, ale potem przydzielono mi zadania reporterskie. Jeżdżenie w teren w różnych warunkach pogodowych, wymyślanie tematów to wyzwania, do których, stwierdziłam, się nie nadaję.
Teraz też Pani jeździ „w teren”, ale na dłużej, dalej i w innym charakterze. Polubiła Pani tę „tułaczkę”?
Paradoksalnie, tak. Zawsze wydawało mi się, że jestem domatorką i ciężko mi zmieniać miejsca. Ale połknęłam bakcyla dyplomacji i stwierdzam, że jest w tym jakaś adrenalina, którą odczuwam wyruszając w nowe miejsce, i wiem, że coś ciekawego mnie czeka – nowe wyzwanie.
Co należy do obowiązków żony ambasadora?
Towarzyszenie mężowi podczas oficjalnych spotkań, urządzanie przyjęć w rezydencji. Biorę też udział w spotkaniach Międzynarodowego Klubu Kobiet w Bratysławie.
Według polskich przepisów żona ambasadora towarzysząca mu w kraju urzędowania nie może podjąć pracy. To podobna sytuacja jak w przypadku Pierwszej Damy w państwie. Pani Kwaśniewska w swoich zwierzeniach uskarżała się, że musiała porzucić pracę, nie może prowadzić samochodu itd. Czy Pani też to odczuwa jako uniedogodnienie?
Samochód na szczęście mogę prowadzić [śmiech], codziennie zawożę dzieci do szkoły w Austrii. Ale bywa tak, że jak wpadnę w zły nastrój, to wypominam mężowi, że ze względu na jego pracę nie mogę robić kariery.
W jakiej dziedzinie realizowałaby się Pani, gdyby nie misja męża?
Studiowałam anglistykę na UJ w Krakowie i myślałam, że zajmę się tłumaczeniami. Gdy przebywamy w kraju, podjemuję tymczasową pracę nauczyciela angielskiego. Ale ze względu na częste wyjazdy nawet w hierarichii nauczycielskiej nie mogę piąć się po szczeblach kariery. Jestem nauczycielem kontraktowym, podczas gdy moje koleżanki już dawno osiągnęły wyższy pułap i podnoszą swoje kwalifikacje.
A jakie są pozytywne strony dyplomacji?
Poznaję świat nie jako turysta, przebywający gdzieś w kurorcie tydzień lub dwa, ale wtapiam się w życie ludzi w danym państwie. W ten sposób poznaje się kraj od podszewki. Na takich wyjazdach można się nauczyć języków obcych.
Czyli zna Pani, oprócz angielskiego, niemiecki, węgierski i słowacki?
Niemieckiego uczyłam się w szkole, na placówce w Berlinie miałam możliwość doszlifowania swoich umiejętności. Słowacki znam na razie na tyle, żeby zrobić zakupy, ale w przypadku węgierskiego nawet pobyt w Budapeszcie na niewiele się zdał.
Mężowi udało się opanować ten język, bo ma wyjątkowe zdolności i dużo silnej woli. Gdy się dowiedział, że wyjeżdżamy na Węgry, jeszcze w Polsce kupił sobie książki i kasety i sam zaczął naukę języka. Ja się nauczyłam na tyle, żeby zrobić zakupy i umieć powiedzieć parę grzecznościowych zwrotów. To jednak bardzo trudny język. Uczyłam się też rosyjskiego, ale już sporo zapomniałam.
Jaka była Pani reakcja na wieść o wyjeździe do Bratysławy?
To nie było takie jednoznaczne. Mąż miał dwie propozycje: jedną do Bratysławy, drugą do Waszyngtonu na stanowisko radcy handlowego. Nie mógł się zdecydować, bo z jednej strony Waszyngton był wyzwaniem zawodowym, a wiemy, jakie miejsce w naszych stosunkach międzynarodowych zajmują Stany Zjednoczone. Z drugiej strony stanowisko ambasadora w Słowacji to też wyzwanie, ale tuż za granicami, niedaleko mojego rodzinnego Krakowa…
Zwyciężyła Bratysława. Potem mąż musiał przejść przez „sito“ komisji zagranicznej w Sejmie, zaprezentować swoje przygotowanie z tematyki Słowacji.
Pojawił się dreszczyk emocji, gdy okazało się, że Państwa wyjazd jest przesądzony?
Podeszłam do tego spokojnie. Gorzej było z dziećmi. Dzieci przywiązują się do kolegów, nawiązują przyjaźnie. Bardzo przeżyły wyjazd z Berlina, niedługo potem czekał je kolejny wyjazd – z Warszawy.
Nasza córka do dziś nie może tego przeboleć i gdyby była możliwość powrotu do Warszawy, wyjechałaby natychmiast. Oczywiście wiadomość o wyjeździe oznaczała dla nas szukanie nowej szkoły dla dzieci, czarną wizję pakowania i mnóstwo innych organizacyjnych spraw do załatwienia.
Utarło się w naszym języku powiedzenie, że udzielić dyplomatycznej odpowiedzi to znaczy odpowiedzieć na pytanie, ale nie zdradzić tajemnicy. Czy musiała się Pani tego uczyć, czy przychodzi to Pani z łatwością?
Żona ambasadora musi być na bieżąco z zagadnieniami, z którymi mąż ma do czynienia. Musi być zorientowana w polityce kraju, wiedzieć z kim Polska utrzymuje stosunki dyplomatyczne. Udzielanie dyplomatycznych odpowiedzi nie jest dla mnie takie trudne, bo zawsze byłam ostrożna w wypowiedziach.
A poza tym można ustalić z mężem, jakich tematów nie należy poruszać, gdy wiemy z kim się spotykamy. Kiedy nie potrafię odpowiedzieć na jakieś pytanie, to po prostu mówię, że lepiej byłoby, gdyby mój rozmówca zapytał o to męża.
Jak wyglądają spotkania dyplomatyczne ustalane według protokołu, podczas których wydaje się, że prawie każdy gest i słowo są zaplanowane?
Człowiek jest w stanie przyzwyczaić się do wszystkiego. Na początku na placówce w Budapeszcie przeżywaliśmy wszystko o wiele bardziej a słowo „ambasador“ powodowało, że człowiek wewnętrznie stawał na baczność. A kiedy ambasador zaszczycił nas swoją obecnością na imieninach, to było wielkie przeżycie.
Teraz to spowszedniało, ambasadora mam w domu na codzień i z czasem człowiek zżywa się ze swoją rolą. Spotkania w korpusie dyplomatycznym nie są uciążliwe, bo z wieloma osobami zdążyliśmy się już zaprzyjaźnić. Męczące bywa jedzenie kilku dań na okazałych przyjęciach, choć i tak, na szczęście, teraz podaje się małe porcje.
Państwa prywatność jest w znacznej mierze ograniczona, bowiem na każdy wyjazd zagraniczny ambasador musi mieć zgodę z centrali w Warszawie.
Możemy się poruszać w pasie przygranicznym, czyli wyjazd do Zakopanego czy do Wiednia nie jest problemem. Na pozostałe wyjadzy musimy mieć akceptację.
Jak więc wygląda Państwa czas prywatny? Czy ambasador „porywa“ swoją żonę na przykład do kina?
Nie pamiętam kiedy byliśmy w kinie. Ale lubimy razem pojechać na targi staroci. Byliśmy razem w Trenczynie, Czerwonym Kamieniu, Wiedniu. Szperanie, wyszukiwanie perełek wśród staroci to nasze wspólne hobby.
Poza tym udało nam się razem z dziećmi pojechać do termalnego kąpieliska w Veľkim Mederze i do kawiarni na wieży telewizyjnej, by obejrzeć panoramę miasta. Lubimy w sposób aktywny spędzać czas wolny: jazda na rowerach, na nartach i pływanie to nasze ulubione sporty.
Małgorzata Wojcieszyńska
zdjęcia: autorka
MP 11/2004