WYWIAD MIESIĄCA
Rozpoczął pracę pisarską w wieku 40 lat, biorąc udział w konukrsie ogłoszonym przez czasopismo „Fantastyka“. Spośród 1139 zestawów nadesłanych prac jego powieśç pt. „Wiedżmin“ zajęła 3. miejsce, a Andrzej Sapkowski z handlowca stał się jednym z najpopularniejszych pisarzy science fiction. Dziś jego nazwisko jest wymieniane obok nazwiska Stanisława Lema, jego książki są tłumaczone na różne języki (hiszpański, czeski, rosyjski, słowacki i inne), a wszystkie nowości jego autorstwa są rozchwytywane w okamgnieniu. Sapkowski kandyduje do prestiżowej nagrody literackiej „Nike”.
Najważniejsze jego dokonania to trylogia, w której skład wchodzą: „Wiedźmin”, „Miecz przenaczenia”, „Ostatnie życzenie”, oraz pięcioczęściowa saga, której początek dała „Krew elfów”. Jest również autorem „Leksykonu miłośników fantasty”, czyli encyklopedię tego gatunku. Obecnie do druku jest przygotowywany drugi tom nowej trylogii Sapkowskiego, zapoczątkowanej przez „Narrenturm”, zatytułowany „Boży bojownicy”. Jego wydanie jest planowane na wrzesień 2004. Tymczasem na Słowacji pod koniec ubiegłego roku w wydawnictwie „Slovart” pojawiła się pierwsza część tejże trylogii nosząca słowacki tytuł „Veža bláznov” (w tłumaczeniu Karola Chmela). Przy tej okazji autor udzielił „Monitorowi Polonijnemu” wywiadu, który zamieszczamy.
Skąd się bierze duże zainteresowanie Pańskimi książkami?
Trudno rozgryźć ten problem socjologiczny. Wiem, że jakimś cudem udało mi się oderwać gówniarzy od komputerów. I to tych gówniarzy, którzy na co dzień używają ośmiu słów, z których jednym jest k… Z tych słów budują konwersacje. Po co taki człowiek sięga po książkę? To jest zagadka.
Sfilmowana powieść Tolkiena w tym roku triumfowała, została obsypana 11 Oskarami. Czy to, co się teraz dzieje, można ocenić jako boom zainteresowania SF, baśniowością?
To nie film nobilituje Tolkiena, ale Tolkien film. Film zyskał Oskary za dobrą robotę filmową, za efekty specjalne, ale czy to znaczy, że wszyscy zakochali się w baśniowości? Nie, Tolkien był popularnym, kultowym pisarzem w Ameryce w latach 60. i wszyscy, którzy pracowali nad tym filmem na Tolkienie się wychowali.
Nie uważa więc Pan za nobilitację faktu, że ktoś chce na podstawie powieści nakręcić film?
Nie. To żadna nobilitacja. Ktoś po prostu wyczuwa, że na tym można zarobić pieniądze i koniec. Oczywiście nobilitacją w cudzysłowie jest dla każdego pisarza zainteresowanie. Zainteresowanie jest miłe nawet, jeśli się wie, że w tle jest szmal. Przecież chodzi o zdyskontowanie sukcesu pisarskiego. Nic więcej.
Ale można podejść do tego z drugiej strony: skoro film się podoba, to więcej osób sięgnie po książkę.
Zgadza się. To jest fakt ciągnięcia medium przez medium. Wystarczy wejść do księgarni i zobaczyć, ile na półkach leży książek Tolkiena. Dopóki nie było filmu ze wznowieniami się nie kwapiono. A teraz? Jezu Chryste! We wszystkich „Carrefourach“ leży Tolkien.
Czy w Pana przypadku jest podobnie? Po sfilmowaniu Pańskiej powieści pt. „Wiedźmin“ wzrosło zainteresowanie Pańską twórczością?
Po części tak. Mój wydawca stwierdził wzmożone zainteresowanie księgarzy przed powstaniem filmu, w okresie, gdy rozpoczęła się wojna o Żebrowskiego (główny odtwórca roli – przyp. red.) i inne potyczki o to, kto ma kogo grać. To mnie nie interesowało.
Dlaczego?
A cóż mnie to może obchodzić? Ja mam swoją robotę. Między mną a filmowcami nie ma porozumienia. Nie jestem w stanie operować ich językiem. Nie widzę obrazków, mogę je zobaczyć dopiero w filmie.
A obejrzał Pan „Wiedźmina“?
Oczywiście.
Jak się Panu podobał film?
Czy musimy mówić na takie tematy? Niech pani zada inne pytanie.
Pańskie książki to najczęściej historyczna fantastyka. Czy to znaczy, że klasycznie pojmowany gatunek science fiction Pana jako autora nie interesuje?
Ja po pierwsze nie jestem technicznym typem człowieka. W czasach, kiedy pisał Juliusz Verne, technika też postępowała i on również często nie nadążał. Postęp idzie tak szybko, że jeśli dziś wymyślimy najbardziej fantastyczną rzecz świata, jaką sobie można wyobrazić, np. piwo, które mówi, to założę się, że Japończycy już je zrobili. I tak jest ze wszystkim. W czasach, kiedy człowiek kupi nowy komputer, zanim go doniesie do domu, to ów komputer jest już przestarzały. Kto może o tym wiedzieć lepiej niż 56-latek?
Pierwszy magnetofon kasetowy zobaczyłem na oczy, gdy miałem 20 lat, a gdy mój dyrektor w firmie, w której pracowałem, wyjął z kieszeni malutki kalkulatorek, to wszyscy pracownicy osłupieli z zachwytu. My wtedy liczyliśmy na wielkich jak trumna! Przy takim postępie moja fantastyka techniczna nie ma specjalnego sensu. Natomiast jest mnóstwo rzeczy nieodgadnionych w świecie i we wszechświecie, nad którymi fantaści mogą jeszcze popracować. Sprawa przestrzeni wewnętrznej, sprawa parapsychologii…
Pan jednak osadza dzieje swoich bohaterów, jak np. w „Narrenturm”, w historycznie oddalonej przestrzeni. Zarzuca się Panu brak historycznej wierności. Skąd czerpie Pan informacje o wydarzeniach historycznych?
Skąd się da. Najwięcej informacji przy zbieraniu materiałów do „Narrenturm” znalazłem w czeskich źródłach. Czerpałem z autentycznych kronik Bartoška z Drahonic, Vavřinca z Březove, ale też z polskiej kroniki Długosza. Wierność historyczna? Jeśli wiążę fakty i dedukuję, że coś miało miejsce wtedy i wtedy, do innego wydarzenia doszło później, to między tym mogło się stać jeszcze coś innego. I jest to najbardziej prawdopodobna alternatywna przeszłość.
Co jest źródłem Pana inspiracji?
Najczęściej przestrzeń wewnętrzna. Siadam i wymyślam fabułę: zacznie się to tak, rozwinie się tak, w tle wydarzy się to i takie będzie zakończenie. W moim przypadku inspiracja polega na tym, żeby użyć dowcipnego porównania: to tak, jak wymyślić obrazek na pudełku puzzli.
Może to być wieża Eiffla, katedra Gaudiego w Barcelonie, względnie portret Saddama Huseina. Potem ten obrazek tnie się na małe klocuszki powycinane w różne małe wzorki, z których trzeba ułożyć całość. Dla mnie początek to wymyślenie tego obrazka. To jest inspiracja.
Czyli najpierw jest obraz, a potem wykonuje Pan pracę techniczną, tnąc, wycinając i klejąc?
Obraz przylatującej muzy, która leniwego lub pijanego pisarza dotyka różdżką, to bajki wymyślone przez teoretyków literatury na użytek maluczkich. Oni mają w to wierzyć, że pisarz jest jak Bóg natchniony, który sprawuje rząd dusz. Ale to g… prawda. Pisarz jest technikiem. Ale do tej pracy technicznej trzeba mieć zapał. Kim byłby Szekspir, gdyby nie był rzemieślnikiem pióra?
Czym dla Pana jest sukces?
Zauważenie, że się nie pisze w pustkę. Nie ma dla pisarza nic gorszego jak przeświadczenie, że to, co zrobił, poszło na marne, nikogo nie zainteresowało, nie zdenerwowało, nie rozbawiło, nikogo nie oderwało od komputera. Miałem wiele przypadków w życiu, kiedy na moje spotkania autorskie przychodziły starsze panie i prosiły o autograf dla wnuka, zdradzając, że w ich rodzinach dokonał się cud: wnuk nigdy niczego nie czytał, ale moje książki czyta.
Ni z tego, ni z owego zbłądziłem pod strzechy! Jeżeli z tych przypadków można złożyć jakąś teorię, a zakładam, że można, to czuję się, jakbym wykonywał misję. Może ktoś po przeczytaniu moich książek powiększy zasób słownictwa z 8 do 16? To właśnie jest sukces.
Małgorzata Wojcieszyńska
zdjęcia: autorka
MP 5/2004