BLIŻEJ POLSKIEJ KSIĄŻKI
Rzadko zdarza mi się czytać książki zdobyte niemalże w sekundę po premierze. Tę zauważyłam w zapowiedziach mojego ulubionego wydawnictwa, a tytuł przywołał wspomnienia sprzed kilkunastu lat, kiedy to przeżywałam swoją słowacką przygodę.
Z tym większą przyjemnością zagłębiłam się w lekturze najnowszej publikacji Weroniki Gogoli pt. „Ufo nad Bratysławą”. Pomyślałam sobie, iż może odnajdę na kartach tej książki coś, co towarzyszyło mi w czasie blisko dwuletniego pobytu na Słowacji – odczucie zadziwienia pomieszanego z zachwytem. No i udało się – odbyłam wzruszającą podróż do przeszłości, ale jak w każdej podróży, poznałam również kilka dotąd nieznanych mi faktów, przeżyłam nowe zdziwienia i nowe zachwyty.
Weronika Gogola z ogromną dbałością o informacyjny detal snuje rozważania na temat Słowacji i Słowaków. Kilkanaście opowieści, osadzonych na kanwie najistotniejszych dla zrozumienia tego regionu spraw, przypomina nieco wirtualne wycieczki – siedząc wygodnie na kanapie, można być jednocześnie nie tylko w wielu geograficznych punktach, ale i również przemieszczać się w czasie.
Spoglądamy na przykład na rzeczone bratysławskie UFO, jednak opowieść nieoczekiwanie zakręca, byśmy mogli poczuć specyfikę nieistniejącej dzielnicy żydowskiej, posłuchać ludzi, którzy jeszcze pamiętają to i owo. Bo chociaż książka Gogoli jest – momentami naprawdę zabawną – udaną analizą „natury słowackości”, to przede wszystkim opiera się na spotkaniach z drugim człowiekiem: znanym i przypadkowym, przyjacielskim i zdystansowanym. Miszmasz tych wszystkich cech, w bardzo określonych proporcjach, tworzy wyjątkowość słowackiego społeczeństwa, jego specyficzny charakter, który autorka stara się odkryć.
W tej układance nie zabrakło niczego – szczerze się zachwyciłam rozdziałem poświęconym miłości do wody, tak deficytowej w kraju gór i pogórza. „Słowackie morze jest w Chorwacji, chorwackie góry są na Słowacji” – brzmiało hasło reklamowe, które widziałam na billboardzie każdego ranka, gdy w Bratysławie wychodziłam z domu.
Czytając o kultowych akwenach i jeziorach, o radości z bycia nad wodą, przypomniałam sobie, jak bardzo ten element słowackiej tożsamości wydawał mi się podobny do polskich tęsknot i kierunków. I znowu zauroczył mnie literacko-historyczny wiraż, jaki zaserwowała czytelnikom autorka – postać Milana Rastislava Štefanika i jego surferskie oblicze opisane w poświęconym wodzie rozdziale stało się pretekstem do wygłoszenia tezy, która bardzo do mnie przemawia: Słowacy unoszą się na fali historii, licząc, że w końcu wyrzuci ich ona na bezpieczny brzeg, wszak w oku cyklonu jest najbezpieczniej. Dla mnie to kwintesencja tej książki, taki klucz do Słowacji.
Muszę przyznać, że chociaż nie lubię polityki, spora dawka reporterskiej wnikliwości na tym polu okazała się w prozie Gogoli jak najbardziej na swoim miejscu. Może Słowak zbywa wewnętrzne polityczne wiry machnięciem ręki, jednak Polakowi ten krótki przepis na polityczny kociołek swojego południowego sąsiada bardzo się przyda, zwłaszcza że nadal niewiele wiemy o sobie, nie wychodząc poza utarte stereotypy.
No, może obecność młodej i dziarskiej prezydentki zainteresowała moich rodaków nieco bliżej – ale nie mogę mieć pewności, czy to uznanie nie było podyktowane elegancją i determinacją w noszeniu maseczki pod kolor kostiumów, podczas gdy w Polsce politycy na ogół migali się od maseczek, jak mogli.
Gdyby ci, którzy wybierają się w podróż, najpierw poczytali sobie co nieco o ludziach i kraju, do którego zamierzają jechać, byłoby idealnie. Błysk zrozumienia w oczach zastąpiłby ogniki lekceważenia czy innych emocji i może z takich kontaktów wyklułoby się w końcu jakieś sympatyczne porozumienie. Życzę autorce, by jej książka wniosła w ten proces istotny wkład. Dobrze, że powstała.
Agata Bednarczyk